
Tagged: Asia, Kuala Lumpr, Malaysia, Malezja, Photography, Travel blog
Tagged: Asia, Kuala Lumpr, Malaysia, Malezja, Photography, Travel blog
Sierpień. Wakacje. Praca w szkole w Londynie. Wydaje się, że wszystko jest takie jak zawsze. Wydaje się, bo wszystko jest inne. Jestem w Londynie, mieszkam na Wimbledonie ale nie u siebie w domu, tylko u zaprzyjaźnionej sąsiadki. Praca w tej samej szkole, ale w innym punkcie, z małymi dziećmi. Codziennie ta sama droga do pracy i do domu a jednak wszystko takie inne. Pod koniec wakacji podejmuję decyzje, że był to mój ostatni rok w tej szkole w Londynie. Całe wakacje powtarzam, że odliczam dni do wyjazdu. Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie bardziej łaskawe, bardziej “jak zawsze” bo do Londynu przyjechali z Australii Lydia z Andrew. Mieszkali w tym domu co ja, w pokoju obok, u naszej sąsiadki. Przez te dwa tygodnie miałam namiastkę tych wakacji, które zawsze tak bardzo kochałam spędzać w UK. Pewnego popołudnia, podczas luźnej wieczornej rozmowy, Lydia pyta gdzie jadę po wakacjach. Dla niej to było normalne pytanie, ponieważ znają mnie na tyle dobrze i tak długo, że wiedzą że po wakacjach jadę zwiedzać i wydawać zarobione funty. Tym razem moja odpowiedź brzmi “nigdzie”.
Powiedziałam “nigdzie” ponieważ pierwszy raz nie zaplanowałam nic, nie miałam ochoty nigdzie jechać. Chciałam po prostu wrócić do domu, zostać w Europe. Wiedziałam tylko, że jadę do przyjaciół do Niemiec na dwa tygodnie i była to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć. Kiedy Lydia usłyszała, że nie mam planów i że może pojadę gdzieś na przełomie grudnia i stycznia (przerwa świąteczna oraz fakt, że Warszawa pierwsza w tym roku ma ferie zimowe daje mi prawie 6 tygodni bez pracy) wystrzeliła szybka “to może Australia?” po czym w drzwiach mojego pokoju pojawił się Andrew i miną nie znoszącą sprzeciwu powiedział “przyjedź na święta i sylwestra!!”. Nie wiem dlaczego ale ani przez chwilę przez myśl nie przeszło mi słowo “nie”. Uśmiechnęłam się tylko a oni wiedzieli, że to dobry znak. Powiedziałam, że sprawdzę bilety bo to okres świąteczny i wszystko jest bardzo drogie.
Decyzja o podróży do Australii pod koniec roku zapadłą tak szybko, że ostatni dzień w pracy w szkole spędziłam na szukaniu biletów w każdej wolnej chwili. Pierwszy bilet, jaki udało mi się kupić za 90 funtów to bilet na lot z Kuala Lumpur do Sydney. Dzięki temu wiedziałam, że uda mi się dolecieć przed świętami. Następnie musiałam poskładać pozostałe loty i wcale nie okazało się to takie trudne, bo gdy myślałam, że nic z tego nie będzie i nie uda mi się wydostać z Europy, trafiłam na lot Wizzairem z Katowic do Dubaju. Dzięki temu udało mi się zobaczyć jedno z najsłynniejszych miast świata.
Do Dubaju przyleciałam wieczorem, zarezerwowałam hotel jeszcze w wakacje, w centrum ponieważ nie chciałam tracić czasu na dojeżdzanie do centrum i szukanie przystanków w odległych dzielnicach. Udało mi się znaleźć hotel w czterema gwiazdkami i w dobrej cenie i chyba tylko dlatego, że szukałam w sierpniu na gurdniowy weekend tydzień przed świętami, czyli wg mojej oceny jest to martwy sezon. Każdy zajmuje się przygotowaniem do świąt, nikt nie myśli o tym żeby brać wolne i wyjeżdzać na weekend. Kilka lat temu, kiedy mieszkałam w Londynie i przyjechałam na święta do domu, wybrałam się do Zakopanego i do Sopotu. Cudowne, polskie miasta były puste i to był najlepszy czas, żeby je odwiedzić.
Kiedy przyjechałam do hotelu, załadowana plecakami i jedną torbą, w dresie i różowej bluzie z kapturem i podszedł do mnie pan, który chciał mi pomóc z bagażami, dotarło do mnie, że to jest jednak hotel z czterema gwiazdkami. Pani z recepcji wskazała, żebym usiadła na sofie i poczęstowała mnie cukierkami. Kiedy nadeszła moja kolej na zameldowanie, pan z recepcji zapytał na ile jestem, skąd i czy to mój pierwszy raz w Dubaju. Powiedziałam, że tak i że niestety tylko na jedną noc. Pan spojrzał na mnie z uśmiechem i zapytał, czy mam jakieś preferencje odnośnie pokoju. Nie miałam żadnych, jedyne co przyszło mi do głowy to nieśmiało zapytać czy jest jakiś pokój z widokiem na Burj Khalifa, bo chciałabym zrobić kilka zdjęć na bloga. Pan zaczął stukać w klawiaturę i po kilku chwilach zapytał, czy mogę mieć pokój dla palących. Lekko zdezorientowana, odpowiedziałam, że nie przeszkadza mi to chociaż nie palę i nie będę palić w tym pokoju, jeśli tylko taki jest dostępny. Przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, dlaczego hotel z czterema gwiazdkami nie ma zwykłego pokoju, jeśli rezerwacje zrobiłam kilka miesięcy temu. Odpowiedź przyszła szybciej niż myślalam. Pan wręczając mi klucz do pokoju, uśmiechnął się raz jeszcze i powiedział, że dał mi najlepszy pokój jaki mógł (niestety dla palących) ale obiecał mi, że nigdy nie zapomnę mojego pobytu w Dubaju. Miał racje. Dostałam apartament na 65 piętrze z widokiem na centrum i najwyższy budynek na świecie.
Po zostawieniu rzeczy w pokoju wyszłam z hotelu i chciałam zobaczyć Burj Khalifa nocą. Niestety nie dało się tam dotrzeć pieszo a metro już było zamknięte, dlatego pokręciłam się po okolicy i wróciłam do hotelu.
Widok z mojej sypilani. Po powrocie do hotelu siedziałam przy oknie ponad godzinę i nie mogłam oderwać wzroku. Nie mogłam też uwierzyć, jakie mam szczęście.
Ze względu na różnice czasu miedzy Olkuszem a Dubajem, wstałam wcześniej bo chciałam zobaczyć jak najwięcej. Budziłam się w nocy co kilka godzin a kiedy obudziłam się kolejny raz i zobaczyłam, że zaraz wzejdzie słońce, od razu chwyciłam za aparat.
Po póżnym śniadaniu spakowałam rzeczy i czekałam na lepszą pogodę. Niestety padało tak mocno, że chwilami nie było widać nic. Na szczęśnie kilka minut po 12, kiedy musiałam opuścić pokój, wyszło słońce i mogłam iść zwiedzać.
Jedni mają w życiu szczęście do pieniędzy, drudzy do miłości a ja mam w życiu szczęście do ludzi. Tak już w życiu mam, że bardzo często na mojej drodze pojawiają się ludzie wyjątkowi, dobrzy, szczerzy w tym co robią a jednocześnie mający w sobie tyle dobra i energii do życia i działania, że przebywanie z tymi to czysta przyjemność. Kiedy przyjechałam do Warszawy trzy lata temu znałam w niej trzy osoby a z tych trzech po miesiącu zostały tylko dwie. Pamiętam jak myślałam wtedy co ja tu robię, po co to wszystko. Po trzech latach wszystkie elementy powoli układają się w całość. Dzięki temu, że miałam (i wciąż mam) okazje mieszkać w Warszawie udało mi się dojść do tego, co chcę w życiu osiągnąć i na czym mi najbardziej zależy. Okazało się też, że całe moje dotychczasowe doświadczenie życiowe i zawodowe przyda się komuś tutaj w Warszawie, co mnie zawsze ogromnie cieszy, że mogę się z kimś tym wszystkim co do tej pory zrobiłam podzielić. Kiedy niewiele ponad rok temu poznałam Age pomyślałam “ja się z tą kobieta szybko dogadam”. I tak było. Od razu złapałyśmy dobry kontakt zarówno z nią jak i z jej dziećmi. Pojechałyśmy razem na majówkę do Londynu w tym roku a jej syn był też w Londynie w wakacje. Bardzo często Aga opowiadała mi swoim magicznym miejscu, do którego najpierw ona jeździła jak była dzieckiem a teraz zabiera tam swoje. Gry wróciłam po wakacjach do Warszawy i spotkałam się z Aga i dziećmi, Aga powiedziała, że jedną na weekend do domku nad jeziorem i mnie zapraszają. Ponieważ mnie nie trzeba dwa razy namawiać, żeby gdzieś pojechać i zobaczyć coś nowego, wystarczyło tylko ustalić godzinę wyjazdu. I tak spędziłam ostatni wrześniowy weekend w lesie, w domku nad jeziorem w Wielkopolsce. Los chciał, że nie tylko odkryłam magiczne miejsce 300km od Warszawy ale spędziłam dwa dni chodząc z koszykiem po lesie i zbierając grzyby, które pięknie ususzone czekają w mojej kuchni na święta.
Michał z siostrą pokazali mi wszystkie miejsca, w których spędzają wakacje. Wszystkie dzieciaki z okolicy wsiadają na rowery i całymi dniami jeżdżą po lesie.
Spacerując po lesie mogłam przyjrzeć się z bliska wszystkim kolorom polskiej jesieni. Niestety zarówno wakacje jak i wrzesień najcześniej spędzam poza Polską dlatego nie mogłam odmówić propozycji spędzenia weekendu w lesie nas jeziorem.
Tata Agi, którego miałam okazję poznać, opowiadał mi historię okolicy oraz o “mikroklimacie”, który panuje w lesie.
Gdy doszliśmy nad jezioro niebo się zachmurzyło i zaczeło padać, dlatego udało mi się zorbić tylko kilka zdjęć. Piękne jezioro, tylko pozazdrośić tym, którzy mogli je zobaczyć w lecie!
Dzieciaki z dumą pokazały mi bazę, którą budowały całe wakacje. Przypomniała mi się baza, która rok temu budowałam z Xavim na Wimbledonie.
W lesie i przy drodze można spotkać było wielu grzybiarzy, którzy wracali z lasu z pełnymi koszami. My też poszliśmy zbaczyć czy uda nam się coś znaleźć i przy pierwszym podejściu brakło nam rąk, dlatego wszystkie grzyby wrzucaliśmy do mojego kaptura.
Ze mnie żaden grzybowy ekspert, na początku nie mogłam odróżnić kapelusza od mokrych liści ale nie ma się co dziwić, skoro ostatni raz na grzybach byłam na zielonej szkole, w trzeciej klasie podstawówki.
Na drugi dzięń poszliśmy do lasu bardziej przygotowani, każdy miał po koszyku a ja zabrałam wiadro od mopa. Po godzinie już nie mieliśmy miejsca w na więcej.
Przed południem wróciliśmy do domku, gdzie na tarasie rozłożyłam gazety na stole i zaczęłam segregować grzyby. Musiałam się tego wszystkiego nauczyć ale miałam dobrych nauczycieli, bo najpierw Aga udzieliła mi kilku cennych wskazówek a po chwili z obiadem przyjechali rodzice Agi, którzy pomogli mi przy grzybach, a mama Agi odcinała nóżki, żebym mogła układać kapelusze w suszarce.
Każdy słyszał o tym, że podróże kształcą ale w moim przypadk, uczenie innych przekształca się w podróżowanie. Wiekszość zarobionych pieniędzy w Anglii przeznaczałam do tej pory na podróże, pieniądze zarobione w Polsce też w końcu lądowały w koszyku “podróże”. Jednak nie tylko strona finansowa mojej pracy pomaga mi w podróżowaniu. Najważniejsze i najlepsze w uczeniu jest to, że ciągle poznaję nowe osoby pochodzące z różnych stron świata, mówiące wieloma językami, które też podróżują i zawsze mówią “do zobaczenia w trasie”. Poznaję też rodziców moich uczniów, którzy już na starcie dostają ode mnie kilka dodatkowych punktów za to, że wiedzą że w dzieci trzeba inwestowąć a jedną z najważniejszych inwestycji jest nauka języków obcych. Dzięki temu, że potrafimy mówić, jesteśmy w stanie zakomunikować nasze potrzeby, podzielić się swoim doświadczeniem, udzielić komuś rady nauczyć czegoś kogoś. Jeśli potrafimy to zrobić w więcej niż jednym języku to plus dla nas.
Tagged: Europe, Luxembourg, Photography, Travel, Travel blog
Tagged: blog, Doha, KATAR, Photography, PODRÓŻE, Qatar, Travel blog
Kiedy po przyjeździe wyszłyśmy z Marta zobaczyć miasto nocą, prawie skręciłam sobie kostkę. Chciałam przejść przez ulicę i wpadłam dziurę. Dopiero rano zobaczyłam, że wzdłuż krawężników i jezdni jest wielki spad. Nie dowiedziałam się, jaki jest tego powód, ale domyślam się, że taka konstrukcja pomaga w porze deszczowej, kiedy ulice zamieniają się w rwące potoki.
Domy i budynki są bardzo kolorowe a chodniki wąskie, wszędzie zaparkowane są ogromne “amerykańskie” samochody.
Koło południa, kiedy było już naprawdę gorąco a powietrze kleiło się od wilgotności, zaczęłyśmy szukać czegoś do jedzenia, ponieważ o 15 miałyśmy busa do Puerto Plata. W poszukiwaniu sklepów jeszcze raz trafiłyśmy na główną ulice stolicy, El Conde.
Z wielu rzeczy, które można kupić na różnego rodzaju straganach, najbardziej podobały nam się sandały Shakira especial i czarny manekin w stroju Św Mikołaja.
Wzdłuż El Conde jest bardzo dużo ławeczek, na których przesiadują mieszkańcy lub odpoczywają przewodnicy, który jak tylko zobaczą turystę, wstają i ruszają przedstawić swoją ofertę. Większość z nich ma legitymacje przewodnika, którą jak mówili, wystawia urząd.
Jedzenie kupiłyśmy w małym supermarkecie i wróciłyśmy do hostelu zjeść obiad. Zrobiłam szybko dwa zdjęcia z balkonu, z widokiem na ulicę oraz na kościół (zdjęcie poniżej), którego pełna nazwa brzmi Iglesia de Nuestra Señora de las Mercedes.
Po zjedzeniu szybkiego obiadu i nabraniu sił na kolejny, szybki spacer w upale, wyszłyśmy z hostelu zobaczyć pozostałą cześć Zona Colonial, żeby wykorzystać dwie godziny, które pozostały nam do wyjazdu. Ja wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem ilości kabli, która wisi nad ulicami i między budynkami.
Jeden z wielu sklepów, do których wchodzi się prosto z ulicy a na noc zasuwa się jedynie roletę. Półki nie uginają się od różnorakich produktów, raczej na kilku półkach poustawiane są te same produkty.
Żeby przejść na drugą stronę ulicy, trzeba uzbroić się w cierpliwość i mieć oczy dookoła głowy. Te dwie panie czekały około 7 minut i nikt się nie zatrzymał.
Idąc do końca Calle El Conde dojdziemy do Parque Independencia. Przy wejściu do parku znajduje się La Puerta del Conde, gdzie w 1844 Francisco del Rosario Sánchez wzniósł flagę Dominikany i ogłosił niezależność.
Za mną Altar de la Patria, mauzoleum w którym znajdują się szczątki Juan Pablo Duarte, Francisco del Rosario Sánchez, oraz Ramón Matías Mella, ojców założycieli Dominikany znanych jako Los Trinitarios.
Kiedy przechodziłyśmy przez ulicę, zobaczyłyśmy odpoczywających obok swoich motorów policjantów. Zdążyłam zrobić dwa zdjęcia i zanim zrobił trzecie, ktoś zaczął głośno krzyczeć. Na naszych oczach policjanci wskoczyli na motory i z bronią skierowaną ku górze ruszyli w pościg.
Tanie i przede wszystkim świeże owoce są na wyciągnięcie reki. Co chwilę można spotkać panów, którzy pchają swoje wózko-taczki załadowane mango, bananami, ananasami.
Tak wyglądała uśmiechnięta ze szczęścia Marta, kiedy pierwszy raz piła koksa 🙂 Ja mam podobne zdjęcie z Kuby:)
W drodze do hostelu udało nam się jeszcze zobaczyć powóz konny i szczęśliwego woźnice, który nie chciał przestać do nas machać.
Po powrocie do hostelu miałyśmy czas tylko na zabranie bagaży i zamówienie ubera na dworzec. Na dworcu okazało się, że nie potrzebnie śpieszyłyśmy się na autobus, ponieważ nie było już miejsc i musiałyśmy czekać na następny. Czekała nas 3 godzinna podróż do Puerto Plata pełna przygód, które opiszę w kolejnym poście.
Tagged: Dominikana, Karaiby, Santo Domingo
Ze względu na klimat i wysokie temperatury, które nie opuszczają wyspy przez cały rok, nie ma potrzeby budowania szczelnych okien i drzwi. Większość drzwi i okien jest za kratami z dwóch powodów. Pierwszy to bezpieczeństwo, drugi to możliwość pozostawiania otwartych okien lub drzwi i chłodzenia domu. Przydatne szczególnie wieczorami i w nocy, kiedy słońce już nie praży ale powietrze wciąż jest przyjemnie gorące i wilgotne.
Na Dominikanie życie toczy się przede wszystkim na ulicy. Piękna pogoda i chęć spędzania czasu na słońcu nie jest jedynym powodem. Kluczową role odgrywa tu też wysokie bezrobocie, dlatego bardzo często można spotkać ludzi, którzy siedzą w mniejszych lub większych grupkach i chyba czekają na lepsze jutro.
Oprócz stoisk z pamiątkami wątpliwej jakości jest wiele innych stoisk, na których ludzie sprzedają wszystko to, co są w stanie sprzedać i stworzyć własnymi rękoma. Na głównej ulicy El Conde jest ich najwięcej.
Parque Colon to plac, który znajduje się w centralnej części Zona Colonial. Na samym środku stoi pomnik Krzysztofa Kolumba, który w 1494 roku przypłynął na Dominikanę. Plac sam w sobie jakoś nie powala, ale podczas odpoczynku na jednej z wielu ławek, umieszczonych pod olbrzymimi drzewami, można zobaczyć m.in. Katedrę Santa Maria la Menor z początku XVI wieku.
Ogromnie zazdroszczę mieszkańcom, że mogą hodować nie tylko w domu, ale w pięknych ogrodach także, niesamowicie bogatą i zieloną roślinność. Była to jedna z pierwszych rzeczach, które urzekły mnie w tym mieście. W Santo Domingo co chwilę widać małe placyki, na których ze szczególną starannością hodowana jest tropikalna roślinność.
Tagged: Ameryka Środkowa, Dominikana, Karaiby, Santo Domingo
Przed moim wyjazdem z Polski odwiedziła mnie w Warszawie Edyta. Cieżko nam było znaleźć wolny weekend, planowałyśmy jej przyjazd przez pół roku i ostatecznie udało się w czerwcu, w Boże Ciało. Edyta do tej pory znała Warszawę bardzo słabo, wpadała jedynie na zlecenia fotograficzne i to był jej pierwszy, dłuższy pobyt w stolicy. Cieszyłam się bardzo na jej przyjazd, chciałam jej pokazać Warszawę taką, jaką znam, taką w jakiej żyję i wszytsko to, czym mnie urzekła. Spędziłyśmy razem intensywne 3 dni a wszędzie gdzie byłyśmy towarzyszyły nam nasze aparaty anologowe.
Codziennie jadłyśmy śniadanie na balkonie a w Boże Ciało oglądałyśmy procesję, która przeszła moją ulicą.
Jeden dzień spędziłyśmy jeżdząc rowerami po Warszawie. Edycie tak spodobał się rower, że zaczęła regularnie jeździć i to na moim, bo dostała go na przechowanie na wakacje.
Na Mokotowskiej zeszłyśmy z rowerów i przyglądałyśmy się wszystkim szczegółom, które w sobie kryje. Wchodziłyśmy na podwórza starych kamienic, stawałyśmy przed wystawami sklepów, które chyba nie były zmienianie od lat.
Na jednym z podwórek, pustym i zadbanym, przywitała nas “warszawska Maryjka”. Klasa sama w sobie. Uwielbiam wyszukiwać Maryjki nie tylko na praskich podwórkach.
Miasteczko protestującyh przed Parkiem Ujazdowskich. Przejeżdzałam koło niego codzienie jeżdząc do pracy na Wilanowie.
Ulica przed szkołą podstawową na Sadybie, w której pracowałam. Bardzo lubiłam tamtedy jeździć, poniedziałki i piątki były moimi ulubionymi dniami. Sadyba jest przepiękna o każdej porze roku i bardzo przypomina mi osiedle, na którym wychowałam się w Olkuszu.
Przerwa na Jeziorkiem Czerniakowskim.
Gęsto zielony Park Skaryszewski.
Kolejny dzień spędziłyśmy na Pradze, gdzie mieszkam. Błądziłyśmy bez celu po praskich podwórkach, zabrałąm też Edytę do Muzuem PRL-u.
W ostanią noc wyszłyśmy na miasto. Wróciłyśmy do domu o 5 rano, Edyta o 10 wsiadła na pociągu do Krakowa a ja od 8 siedziałam na zajęciach. Na jesień planujemy kolejną, wspólna wycieczkę.
Im jestem starsza tym więcej widzę podobieństw. Kiedyś, jak byłam mała, broniłam się przed porównywaniem do rodziców, bo wiadomo, każdy chce być indywidualistą i przypisywanie komuś z góry określonych cech nie jest mile widziane. Pamiętam jak w gimnazjum przepisywałam zadanie z tablicy i nagle mnie olśniło i z przerażeniem powiedziałam “o nie! mam pismo jak moja mama!”
Im jestem starsza tym więcej widzę podobieństw i bardziej je doceniem. Szczególnie jeśli są to te dobre rzeczy. Mama zawsze gdzieś jeździła. Zawsze coś organizowała. Odkąd pamietam, Mama jest tą, która załatwia, dzwoni, organizuje, skrzykuje. Przez 19 lat patrzyłam na to wszystko, była to dla mnie codzienność. Pewnie dlatego teraz wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy wiedzieć gdzie pytać i czego szukać. Dzięki rodzicom całe moja dzieciństwo to wyjazdy w Polskę. Czy nad morze czy w góry, czy do Poznania, Torunia, Kaszuby.
Moja Mama nie potrafi siedzieć bezczynie w miejscu. Jak wyprowadziłyśmy się z domu zapisała się na angielski, żeby nie marnować wolnego czasu. Mama to osoba, która już w styczniu ma zaplanowane 3/4 roku i w większości są to wyjazdy. Mama jest tak aktywną osobą, że często zdarza się, że wysyła mi zdjęcia jakiegoś zamku, pięknego parku, wspaniałych krajobrazów a ja tylko niesmiało pytam “Mamo, gdzie tym razem jesteś?” I dostaję odpowiedź “A pojechałam bo ładna pogoda i mam wolną sobotę”.
Jeśli chodzi o moje podróże to Mama zawsze jest obecna. I chociaż nie jeździ ze mną, to Ona jako pierwsza dostaje sms, że wsiadam do samolotu, że dojechałam i nie ma znaczenia czy jest to środek dnia czy nocy. Mama odbiera mnie z przystanków, z dworców, z lotniska i już mamy taką niepisaną tradycję, że wsiadam do auta, sięgam do schowka a tam czeka na mnie kanapka; wiecie jaka, taka do Mamy czyli NAJLEPSZA. Mama poprawia wszystkie błędy w postach (oprócz tego, rzecz jasna). Dla Mamy nie istnieje słowo nuda bo zawsze jest coś, co jeszcze można zrobić, zobaczyć, gdzieś pojechać. Dla mojej Mamy “mówisz” znaczy masz, robisz to. I choć Jej rady typu “cień też opala, posmaruj się”, “weź cieplejszą kurtkę, bo cie przewieje”, “nie waż się wychodzić z domu bez czapki” i wiele innych, doprowadzały mnie do szału, to teraz wiem, że miała racja. Ale do tego trzeba dorosną, żeby zrozumieć. Po prostu mam szczeście. A że nie jestem jedynaczką i nauczona jestem dzielić się z innmi, to dzielę je z moimi siostrami 🙂
Najlepszego Mamo!
O zmianach. O planach.
when people ask me why I’m doing it, my usual answer is “why not?”
Od jakiegoś czasu na moim blogu pojawiało sie mniej wpisów, pomimo tego, że cały czas gdzieś jeździłam. Najpierw był wyjazd do Estonii pod koniec zeszłego roku, w styczniu pojechałam do Szwecji, w lutym spędziłam 10 dni w Londynie a w święta wielkanocne odkrywałam Rumunię i Bułgarię. Nie zrobiłam wpisów o żadnym z tych wyjazdów. Potrzebowałam zmian. Zastanawiałam się długo, co mogę ulepszyć a co zmienić. Postanowiałm spełnić swoje kolejne marzenie o własnym miejscu w internecie.
Stworzyłam stronę, wykupiłam domenę, dodałam menu, dzięki któremu poruszanie się po stranie powinno być łatwiejsze i bardziej przejrzyste. Każdy wpis będzie przypisany do kategorii kontynent i państwo. Ponad miesiąc dopracowywałam najmniejsze szczegóły, edytowałam blisko 100 postów, sprawdzałam zdjęcia. Zostało mi jeszcze kilka poprawek, mam nadzieję, że przed wyjazdem uda mi się wszystko przygotować.
Wyjazd. Będzię się działo. W Europie zwiedziłam już prawie wiekszość państw, pozostałe zostawiam na krótkie, miejscowe wyjazdy. W tym roku wyruszam podbijać nowe kontynenty.
Moje plany na najbliższe cztery miesiące wyglądają tak: pod koniec maja jadę do Gdańska na weekend zobaczyć polskie morze. W czerwcu przyjeżdża do mnie Edyta i będziemy razem zwiedzać Warszawę, planuję też pojechać do Krakowa i Olkusza ponieważ zbliża się koniec roku szkolnego i będę miała mniej lekcji. Pod koniec czerwca wyjeżdzam z Polski i wracam dopiero na początku października. Najpierw odwiedzę Londyn, później jadę do Ascot na 6 tygodni, do pracy. W połowie sierpnia kończy się summer school i zaczynam moją podróż. Pierwszym punktem na mojej trasie jest San Francisco. Następnie lęcę do Mexico City, gdzie spędzam tydzień i wylatuję do Havany. Kuba wkradła się do mojego planu przypadkiem- bilety były bardzo tanie i nie mogłam im odmówić. Po ośmiu dniach na Kubie przylatuję z powrotem do Mexico City i zaczynam miesięczną podróż przez południowy Meksyk, odwiedzam Belize i wylatuję z Cancun do Londynu. Większość mam już zaplanowaną, ostanie dwa miesiące spędziłam czytając książki o Meksyku, Belize, Kubie, przejrzałam też chyba cały internet. Trzymajcie kciuki, relacje będą pojawiać się na stronie na bieżąco, bo w takiej podróży będzie to jedyna regularna możliwość kontaktu z ludźmi.
I tak. Jadę sama. Bo w końcu nic nie muszę, a mogę wszystko.
Tagged: czorsztyn, fotografia, góry, Polska
Po obronach i wystawach dyplomowych Edyta zajęła się fotografią zawodowo (portofolio Edyty możecie zobaczyć na jej stronie edytapotrzasaj.com oraz na facebooku) a ja wróciłam na lingwistykę. Nie miałyśmy już czasu na spędzanie ze sobą każdej wolnej chwili. Były czasy, że nie widziałyśmy się przez dwa lata ale jak już się spotkałyśmy, to wydawało nam się, że widziałyśmy się wczoraj. I nie ma znaczenia, czy jestem w Anglii, czy w Warszawie, czy Edyta jest w Krakowie czy w Szkocji. Odpalamy skajpa, fejsa, telefony i rozmawiamy. A rozmawiać to my możemy godzinami.
W styczniu byłam na feriach w Krakowie, spotkałam się z Edytą i uznałyśmy, że musimy gdzieś razem pojechać. W lutym wybrałyśmy termin i tak właśnie spędziłyśmy weekend w Pienińskim Parku Narodowym. W piątek po pracy wsiadłam w pociąg do Krakowa, Edyta odebrała mnie z dworca i poczęstwowała mniez pysznym domowym żurkiem. W sobotę planowałyśmy wyjechać wcześnie rano, żeby nie tracić dnia, więc odpuściłyśmy wyjście w piątkowy wieczór, żeby posiedzieć w domu. Jednak stare krakowskie przysłowie mówi “miało być dobrze a wyszło jak zwykle”. I takim właśnie sposobem wróciłyśmy o 3 nad ranem, bo przecież na Kazimierzu czujemy się jak w domu…
Wyjechałyśmy z Krakowa po śniadaniu, niestety pogoda od początku nas nie rozpieszczała. Na trasie do Czorsztyna wisiały nad nami czarne chmury, od czasu do czasu popadał deszcz, strasznie wiało i robiło się coraz zimniej. Przyjechałyśmy na miejsce po 14, zostawiłyśmy rzeczy w wynajętym pokoju i poszłyśmy zwiedzać okolice. Takie z nas sieroty, że ani zobaczyłyśmy zamku (zamknięty) ani nie doszłyśmy do jeziora, bo nie umiałyśmy znaleźć drogi. Zrezygnowane wróciłyśmy po samochód i pojechałyśmy do Szczawnicy na obiad. Pogoda zrobiła się cudowna i głupio uwierzyłyśmy, że taka już zostanie.
W Szczawnicy pogoda zmieniła się z pięknej wiosny w straszną zimową zawieruchę. Błądziłyśmy w śniegu, deszczu i silnym wietrze przez dobre 20 minut szukając jakiegkolwiek miejsca z jedzeniem. Całe mokre, przemarznięte i zmęczone weszłyśmy do lokalu, który lata świetności już dawno miał za sobą. Miło było cofnąć się w czasie i poczuć jak na stołówce z wycieczką szkolną. Za oknem cały czas wiało i padało, była dopiero 16 a zrobiło się ciemno i szaro jak w późne, jesienne popołudnie. My jak te sieroty ubrałyśmy trampki bo kto spodziewa się 2 stopni w połowie kwietnia..
Po obiedzie z czasów głębokiego PRLu (ale jakże smacznego!) zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcie w przy wejściu i poszłyśmy po drobne zakupy na kolacje. Plan był ambitny żeby kupić serek i dwie bułki na kolację ale skończyło się na klasycznym zestawie: dwie butelki wina i czipsiory paprykowe. W drodze do domu pogoda załamała się totalnie a my razem z nią. Zaczeło strasznie sypać, w sekundę zrobiło się biało…więc kazałam Edycie włączyć awaryjne i poszłyśmy zrobić zdjęcia, ponieważ ciężko nam było uwierzyć, że pogoda zmienia się co 20 minut.
Cały wieczór przeleżałyśmy pod dwoma kocami i kołdrą starając się ogrzać. Pomogło wino, ploteczki i kilka odcinków Polskich paragramów rozrywkowych. Do teraz żałujemy. Mogłyśmy skupić się na ploteczkach. Nie wiem komu dziękować za brak telewizora w domu.
W niedziele po śniadaniu poszłyśmy nad jezioro Czorsztyńskie, ponieważ od naszego lokum dzieliło nas dosłownie 10 minutowy spacer. Pogoda znowu nas zaskoczyła, tym razem pozytywnie. Wciąż było zimno i musiałam mieć na sobie dwie bluzy, kurtkę i puchacza, ale świeciło słońce i były piękne, jak my to mówimy, fotograficzne chmury. A na horyzoncie było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Po krótkim spacerze nad jezioro musiałyśmy wracać już do Krakowa żebym zdążyła na pociąg do Warszawy. Po drodze zatrzymałyśmy się w szczerym polu bo widoki były niesamowite. Zostawiłyśmy kolejny raz auto na awaryjnych i niczym sarenki pomknęłyśmy przez bagniste pola, żeby zrobić jak najlepsze zdjęcia. Ja robiłam zdjęcia telefonem, Edyta wzięła ze sobą analog. Poszły wszystkie 24 klatki, mam nadzieję, ze jak tylko je wywoła to będę mogła się nimi z Wami podzielić.
Kolejnym krótkim przystankiem była Niedzica. Pooglądałyśmy zamek, przeszłyśmy się po zaporze i akurat kiedy zaczęło robić się ciepło, musiałyśmy wracać. W Krakowie pojechałyśmy na Kazimierz na obiad gdzie dołączyła do nas moja młodsza siostra. O 17 Edyta rzuciła mnie na dworzec a potem męczyłam się trzy godziny w pociągu próbując czytać. Nasze następne spotkanie planujemy w Warszawie. Musze tylko przywieźć z Olkusza swój analog bo mamy plan na fotografowanie Warszawy.